piątek, 29 stycznia 2010

Świadectwo pochodzenia

Naprawdę wielkie jest to, co nas stworzyło. Jest jednak tylko tym, czemu możemy wyznaczyć jakiś początek. Czciciele okręgów, kółek, Uroborosa, łączą ten początek z końcem. Bracia i Siostry! Węże nigdy nie gonią za własnym ogonem! Ów znak pochodził od psa! On też, podniósłwszy zadnią łapę, wskazał drzewo - za co niesłuszną teraz ponosi karę, skazany na obcowanie z ludźmi i krótkie życie.

Umiłowani! To, co nam się wkrótce objawi, potężniejsze jest od zrodzonego - z niczym się nie łączy, niczego nie uzupełnia, z niczym nie spina. Sobie jest. Gdy swego dokona, niepotrzebny nam będzie raj - nawet pustka nie sięgnie nas swymi, chciwymi łapami. Cierpliwe, łagodne i przewyższające wszelki spokój - przyjdzie, dotknie, przemieni. Nie zabierze, ani nie odbierze niczego, gdyż niczego nie potrzebuje. Sprawiedliwe, ale trudno nie zauważyć, że tylko dla człowieka, dostępne na każde skinienie.

A ty się psie męcz!

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Eutanazja

Będziemy więc udawać, że zapomnieliśmy o sobie. Coś nam podpowiada tę drogę - mit o Golemie? Historia Frankensteina? Opowieści o zombie? Wystarczy byśmy poczuli bodaj cień tej śmierci, a już stajemy po jej stronie. Chcemy TO mieć za sobą. Jak najszybciej i najlepiej, bez powrotu. Wiemy, wiemy z góry, czym będą, powołane do życia byty kalekie, umarłych przyjaźni. Gdy już do tego przyjdzie, gdy niespodziewanym okolicznościom nie umiemy się wywinąć, aż kulimy się z obawy, skrępowania i wstydu. Gramy na zwłokę. Automaty konwenansu ruszają do działania i odgrywają za nas swe role. W napięciu czekamy na dopełnienie się cudu wskrzeszenia - ten, nie następuje nigdy.

Dlaczego bierzemy tę winę na siebie? Cóż zrobiliśmy tak złego? Chcieliśmy tylko uniknąć bólu - to nie zdrada. Nie zabijając - nie okazaliśmy miłosierdzia - ale, to w końcu ok, jesteśmy ludźmi, dopóki ktoś nie nauczy nas tego, nie umiemy zabijać.

Pies przyszedł, położył mi pysk na kolanie - wzruszył, uczłowieczył. Potem przyszedł sen, płakałaś w nim przejmująco i cicho.

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Dziennik Scotta

Dzień za dniem mija. Podtrzymujemy życie w sposób zupełnie bezwiedny. Tak naprawdę nie wiemy dlaczego. Głody tak łatwo pokonać. Jednak, co wtedy? Co możemy zrobić z naszą chwilową wiktorią? Z marnością zdobyczy naszych, ostatnich dni? Z wszystkich głodów, sen jest nam największym przyjacielem, chociaż najbardziej jest natarczywy i nigdy nie ustępując, co i rusz, przykuwa nas do miejsca. W miarę jak stygną nasze ciała, coraz mniej mamy nadziei na przyjście człowieka, nie mówiąc o powrocie Boga. Ugotowaliśmy herbatę, paląc Biblią. Wygląda więc na to, że Stwórcy zawdzięczamy ostatni, gorący posiłek. Postanowiliśmy nie iść już dalej. Nie widać słońca, ani księżyca. Dzisiejszego snu, nie miałem komu opowiedzieć.